
| Źródło: foto: polskaniezwykla.pl, wtg-gniazdo.org
Ostatnie czarownice stracono pod Ostrowem

Doruchów był prawdopodobnie miejscem, w którym odbył się ostatni w XVIII wiecznej Polsce sąd nad czarownicami. Jak wynika ze źródeł historycznych także jeden z ostatnich w Europie. To właśnie w tej małej miejscowości, położonej niedaleko Ostrzeszowa 244 lata temu rozegrał się dramat 14 kobiet posądzonych o rzucanie czarów i konszachty z diabłem. Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego dnia żona doruchowskiego dziedzica ,,dostała wielkiego bólu w palcu, a włosy zaczęty się zwijać w kołtun", co wynikało najprawdopodobniej z zaniedbania podstawowych czynności higienicznych. Wezwano znachorkę (prawdopodobnie z Tokarzewa), która orzekła, że ,,cioty (czyli czarownice) zadały kołtuna, a Dobra najpierwsza". Dobra była żoną gospodarza Kazimierza. Powodziło się jej nieźle, toteż posądzano ją o dobrą komitywę z diabłem. Drugą ,,ciotą" miała być wyrobnica- wdowa podejrzewana o zadanie czarów własnej córce, która z tego powodu zmarła. W sprawę wmieszano również obłąkaną dziewczynę, która wysuszone liście dębowe puszczała na wiatr, a dzieciom mówiła, że to myszy.
W ciągu jednej nocy pojmano siedem kobiet i zamknięto w spichlerzu. Niedługo potem dowieziono kolejnych siedem z okolicznych miejscowości. Każda miała aktywnie współpracować z diabłem, spotykając się z nim w każdy wtorek i czwartek obok zagajnika i kamienia zwanego we wsi Łysą Górą. Podejrzane kobiety wprowadzono na kamienny most, gdzie miały odbyć tzw. ,,próbę wody" znaną dobrze, ze średniowiecznych ordaliów. Kobiety związano powrozem i zanurzano w stawie. Jeśli przez dwie minuty utrzymały się na wodzie, oznaczało to, że są czarownicami. Wierzono bowiem, że czarownice nie toną, ponieważ czysta woda je odrzuca. Żadna z podejrzanych nie utonęła. Następnie zawleczono je do dworskiego spichlerza, zamienionego na więzienie, związano im ręce i nogi, po czym włożono do beczek, jakich wówczas używano do kiszenia kapusty. Wewnątrz nie mogły ani stać, ani siedzieć. Cały czas klęczały.
Torturowaniu kobiet sprzeciwiał się miejscowy proboszcz ks. Józef Możdżanowski, który gdy nie udało mu się przekonać dziedzica do zaprzestania tortur pojechał do Warszawy, by prosić o interwencję króla Stanisława Augusta. Dziedzic wykorzystując ten fakt w trybie pilnym sprowadził trzech sędziów, dwóch katów i trzech zakonników. Oddał im do dyspozycji dom zarządcy, z którego zrobiono salę i izbę tortur. Do wnętrza wniesiono tylko niezbędne przedmioty, takie jak stół, przybory do pisania, lichtarz oraz... kilka butelek wódki i kieliszki. Trzy kobiety zmarły w czasie przesłuchania, pozostałe ,,przyznały się" do winy.
Następnie przyjechawszy na plac egzekucyjny w pobliżu Łysej Góry, sprawcy wydobyli z beczek kobiety i wciągnęli po drabinach na stos. Tam czekał już kat z pomocnikami, który każdej ze skazanych przycisnęli kark i nogi klockami dębowymi. Trzem zmarłym ucięto głowy na klocku. Ich ciała złożono w jednym dole, obok stosu, który następnie podpalono. Po spaleniu żywcem pozostałych kobiet, na plac egzekucji zaprowadzono pozostałe po nich trzy córki, którym sędzia przeczytał dekret, ,,że będąc córkami czarownic, musiały się już nauczyć tej diabelskiej sztuki i dusze swe czartom zapisać, aby więc się wyrzekły wspólnictwa z diabłami, mają być u słupów rózgami smagane". Po wykonaniu tego wyroku, jedna z córek zmarła, powiększając tym samym liczbę ofiar. Gdy ksiądz Możdżanowski wrócił z Warszawy, było już po wszystkim. Dziedziczka po przeprowadzonych procesach wpadła w chorobę psychiczną, gdy zdała sobie sprawę, że wszystko to wydarzyło się z jej powodu. Także miejscowy dziedzic zaczął odczuwać wyrzuty sumienia, ponieważ na znak pokuty ufundował do miejscowego kościoła monstrancję, która jest tam do dziś. O samym wydarzeniu przypomina miejscowy przydrożny krzyż z niewielką tabliczką upamiętniającą niewinne ofiary pomówienia o uprawianie czarów. Historia czarownic z Doruchowa została po raz pierwszy opisana w 1835 roku. Autorem wspomnień miał być naoczny, anonimowy świadek tortur i spalenia czternastu niewiast- był to prawdopodobnie bratanek księdza Józefa Możdżanowskiego. Nie można mu się dziwić, że tak długo milczał i dopiero pod koniec życia opowiedział o tym, co widział. Wcześniej przecież mógł się narazić możnym. Jednak jego relację podważają historycy, którzy uważają, że cała relacja jest po prostu nieprawdziwa. Nie wyjaśnia on dlaczego dopiero po upływie 60 lat zdecydował się na opisanie ostatniego na ziemiach polskich oficjalnego procesu o czary. Nie ma też w jego wspomnieniach żadnych imion czy nazwisk. Wg ksiąg nie ma mowy o procesie z 1775 roku. Owszem, proces miał się odbyć, ale osiem lat później, w 1783 roku i miano na nim stracić sześć, nie czternaście czarownic. Wyrok był jednak niezgodny z obowiązującym prawem i ukarano za to doruchowskich sędziów, bowiem w 1776 roku Sejm zabronił stosowną ustawą sądom miejskim rozpatrywania procesów o czary oraz zakazał, by jakakolwiek władza wydawała wyroki skazujące. Według Doruchowian to właśnie tamtejszy proces i osobista wizyta miejscowego proboszcza u samego króla miały wpłynąć na decyzję Sejmu.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj