W wieku 95 lat zmarł zasłużony żołnierz i sybirak (foto)
Tadeusz Fudała urodził się 6 grudnia 1924r. w polskiej rodzinie w miejscowości Wawelówka należącej do powiatu Skałat, w województwie Tarnopolskim – dzisiejsze tereny Ukrainy. Zmarł 26 stycznia 2020 w Ostrowie Wielkopolskim.
Historia zsyłki na Syberię pana Tadeusza.
Jego rodzina trudniła się uprawą ziemi oraz hodowlą zwierząt gospodarskich. Ich dom usytuowany był w sąsiedztwie wiosek zamieszkanych przez Rusinów (tak nazywali samych siebie Ukraińcy), którzy określali Polaków mianem „polskich panów”. Nazwa ta najprawdopodobniej utrwaliła ze względu na trudną wspólną historię obu narodów oraz fakt, że nasi rodacy byli lepiej wykształceni i sytuowani. Sąsiedzi żyli jednak w miarę spokojnie i w zgodzie. Wszystko zaczęło się zmieniać na gorsze w momencie wybuchu II wojny światowej. Najpierw, po 1 września 1939r., przyszły powołania do Wojska Polskiego dla młodych, w sile wieku Polaków. W Wawelówce i okolicznych polskich wioskach, w wielu rodzinach pozostały tylko kobiety, starcy i dzieci. Wtedy nikt jeszcze nie przeczuwał, że dla wielu z nich to powołanie oznaczało wieczną rozłąkę.
Wrzesień 1939 r. był słoneczny i gorący. 17 września 1939 r. na bezchmurnym niebie pojawiły się wojskowe samoloty z wymalowanymi czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Wszystkich dręczyło pytanie skąd radzieckie samoloty wzięły się nad polskim niebem. Sprawa szybko się wyjaśniła, jak z maszyn posypały się na ziemię ulotki. Można było z nich wyczytać wezwanie zapisane w języku ukraińskim: „Bratia Ukraińcy! Berit’ sokyry i wyła, byjte Lachiw, waszych wofohiw” (Bracia Ukraińcy! Bierzcie siekiery i widły, bijcie Polaków, waszych wrogów). Piętnastoletni wówczas Tadeusz nie wie dlaczego, ale słowa te wyryły mu się w pamięci na zawsze. Ulotki były podpisane przez Nikitę Chruszczowa, dowódcę i członka Rady Wojennej Związku Radzieckiego. Następnie, na przełomie roku we wsi Wawelówka zaczęli pojawiać się funkcjonariusze NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR, służba policyjna, która zasłynęła z represji wobec ludności w obrębie i poza granicami byłego ZSRR, a także masowych deportacji różnych narodowości, w tym Polaków). Przeprowadzili oni spis polskiej ludności i zakomunikowali, że Polska przestała istnieć, a mieszkańcy kresów stali się obywatelami Związku Radzieckiego. Niewiele to zmieniło. Szerzyło się bezprawie w stosunku do Polaków i narastał niepokój przed tym, co przyniesie kolejny dzień.
Wczesnym rankiem 10 lutego 1940 r. rodzinę młodego Tadeusza obudziło tępe walenie do drzwi. Głowa rodziny, Jan Fudała otwierając dom zobaczył uzbrojonych w karabiny żołnierzy i funkcjonariuszy NKWD, stojących praktycznie przed każdym domostwem we wsi. Zimno zakomunikowali, że cała rodzina ma 15 minut na spakowanie swojego dobytku na stojące pod oknami sanie i opuszczenie domu. Fudałowie zostali zmuszeni, aby spakować dobytek całego życia w kilka minut i na zawsze opuścić swój dom.
Tego mroźnego ranka w zamieszkałej przez Polaków wsi Wawelówka panował ogromny harmider, słychać było płacz dzieci, lament dorosłych i błagalne prośby kierowane do żołnierzy, by ich zostawić, by nie wywozić. Uzbrojeni funkcjonariusze NKWD pozostawali nieugięci, popędzając mieszkańców krzykiem i kolbami karabinów z nałożonymi bagnetami na lufy. Pomimo szoku i szlochu wszystkich małoletnich domowników Fudałowie nie stracili głowy. Mama zdążyła przygotować śniadanie i nakarmić dzieci: 15-letniego Tadeusza i jego młodsze rodzeństwo, 13-letnią siostrę Marię, 7-letniego brata Eugeniusza oraz przebywającą u nich siostrzenicę mamy, 14-letnią Apolonię Kaczmarską. Ojciec zaś zabrał się za pakownie na sanie pościeli, worka z mąką, garnków i beczułki z mięsem z przydomowej piwniczki – te skromnie zapasy okazały się później zbawienne i uratowały życie całej rodzinie Tadeusza. Po około 15 minutach wszyscy siedzieli na saniach, w niekompletnych ubraniach – bez odzieży wierzchniej, którą szczęśliwe mama Agata wrzuciła w ostatniej chwili luzem na zaprzęg. Rodzina marzła, padał śnieg, a konwój wywożonych rodzin wolno podążał w kierunku stacji kolejowej w miasteczku Skałat. Wywożono zarówno zamożniejszych rolników, jak i uboższych, pełne rodziny, jak i osamotnione żony z dziećmi, których mężowie walczyli w Wojsku Polskim. Długi wąż uformowany z sań sunących po śniegu był jak kondukt żałobny. Większość wywożonych płakała lub zanosiła się szlochem, tak jakby był to pogrzeb – pogrzeb wolnej Polski, ponownie rozebranej przez dwa zaborcze narody. Nie sposób było określić, jaki był klucz, według którego wskazano wywożonych. Byli to spokojni, pracowici ludzie, prowadzący gospodarstwa rolne, z których nikt nie zajmował się polityką. Jedyne co ich łączyło to fakt, że byli Polakami zamieszkującymi wschodnie kresy, które Józef Stalin, ówczesny przewódca ZSRR, upatrzył sobie, aby całkowicie „odpolszczyć”. Nie wszyscy zostali wywiezieni. Okoliczności wskazywały na to, że byli równi i równiejsi. Młodego Tadeusza zaskoczył fakt, że emerytowany policjant, Michał Bąska, wraz ze swoją rodziną został na miejscu. Stał na uboczu i przyglądał się całej akcji depolonizacji kresów wschodnich. NKDW nie zaczepiało go, tak jakby coś chroniło jego rodzinę. Czyżby był na służbie nowej władzy? Jak tylko konwój opuścił Wawelówkę, z pobliskiej wsi Poznanka, zamieszkałej przez Rusinów, ruszyły hordy mieszkańców, którzy jak hieny rozdrapywali dobytek pozostawiony przez wywiezionych „polskich panów”.
Po przyjeździe na staję kolejową w miejscowości Skałat oczom rodziny Fudałów ukazał się długi skład kolejowy, złożony z bydlęcych, drewnianych wagonów. Uzbrojeni funkcjonariusze NKWD, trzymający karabiny gotowe do strzału, krzykami i rozkazami pędzili Polaków do wagonów. Skwapliwie pilnowali, aby nikomu nie przyszedł do głowy pomysł ucieczki. Rodzina Tadeusza miała szczęście. Nie rozdzielono ich i udało się im wnieść do wagonu cały zapakowany dobytek. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Żołnierze pilnujący załadunku pozwalali np. wnieść do środka tylko pościel i produkty żywnościowe. Kufry z rzeczami zaś przekazano do umieszczenia w „wagonie bagażowym”. Jak się można domyślić, rodziny te już nigdy nie zobaczyły swoich rzeczy.
W wagonie umieszczano od 6 do 8 rodzin. Razem ponad 40 osób. Na środku wagonu stał żelazny piecyk, a przy nim mała kupka węgla. Starczyła do ogrzania podróżnych przez około dwa dni podróży. Później palono w piecu wszystkim, co się nadawało i co było pod ręką. Szczególnie nocami i wczesnym rankiem w wagonach było przeraźliwie zimno. Mróz wdzierał się do środka poprzez szpary w deskach. Rankiem ściany wagonu od środka były pokryte warstwą szronu. Przy ścianie naprzeciw drzwi znajdowała się dziura w podłodze. To była ubikacja. Nie lada sprawności wymagało korzystanie z tego urządzenia podczas biegu pociągu. Dzieci i staruszkowie mieli duży kłopot z trafieniem do otworu, dlatego też powietrze w wagonie, o malutkich i zakratowanych oknach, z każdym dniem coraz bardziej przyprawiało o mdłości.
Konwój żołnierzy radzieckich pilnujący transportu nie dbał o dostarczanie jedzenia czy umożliwienie nabrania wody. W czasie trwającej ponad dwa tygodnie podróży zaledwie dwa, czy trzy razy zaopatrzono wywożonych w chleb oraz jakąś wodnistą zupę. Taki okres bez jedzenia byłby zabójczy dla większości z deportowanych Polaków. Rodzinę Tadeusza ratowały ich własne zapasy, spakowane w nieludzkim pośpiechu. Bez nich pewnie nie dotrwaliby w komplecie do końca podróży. Nie każdy jednak miał wystarczające ilości pożywienia. W wagonach słychać było płacz niedożywionych dzieci, które nie rozumiały, co się dzieje i dlaczego nie mogą dostać swojej porcji gorącego mleka, jak to miało miejsce w ich gospodarstwach każdego ranka na Podolu. Podczas któregoś z kolejnych postoi piętnastoletni młodzieniec przeraził się widząc, jak z jednego z bydlęcych wagonów wynoszono ciało starszej kobiety, która nie wytrzymała trudów podróży w nieznane. Funkcjonariusze NKWD tylko skreślili jedną pozycję z wykazu nazwisk i jak gdyby nigdy nic dalej wykonywali swoją pracę, konwojowania „polskich panów” w głąb ZSRR. Z każdym dniem przymusowej podróży stawało się coraz zimniej, śnieg padał coraz gęściej, a świat przysypany był coraz grubszą warstwą białego puchu. Sporadyczne zatrzymania pociągu były wykorzystywane, żeby nabrać śniegu do stopienia na wodę. Tadeuszowi kolejne doby zlewały się w jedną całość. Pogubił się w rachubie i nie wiedział dokładnie ile dni minęło, gdy minęli stację Świerdłowsk (od 1991r. Jekaternburg). Dla zsyłanych była to informacja, że opuścili już Europę i zaczęli zagłębiać się bezkresne tereny Azji. Zostawili za sobą góry Ural wyznaczające granicę między kontynentami. Od tego czasu pociąg zmienił kurs na północny, a po obu stronach toru kolejowego rozciągały się gęste, zaśnieżone lasy niezmierzonej uralskiej tajgi.
Po około dwóch tygodniach od opuszczenia rodzinnej Wawelówki bydlęce wagony zatrzymały się na stacji Niżnaja Łobwa. Rodzina Tadeusza znalazła się około 3.500 km od domu, w części Rosji zwanej Syberią – rozciągającej się między Uralem na zachodzie, Oceanem Arktycznym na północy, Spokojnym na wschodzie oraz stepami Kazachstanu i Mongolii na południu. Wszystkich zesłańców wyrzucono z pociągu i ulokowano w podstawionych na stacji saniach zbitych z grubych bali, ciągniętych przez traktory na gąsienicach. Następnie czekała ich trzydniowa podróż w głąb tajgi. Był luty 1940 r., środek zimy na Syberii, gdzie w temperatura powietrza w najcieplejszym momencie dnia wynosiła około –30 –25 st. Celcjusza. Polacy odmrażali sobie palce u rąk, u stóp, twarz. Schodzenie z sań nie pomagało, gdyż zapadali się w śnieg do pasa. Noszone ubrania nie nadawały się do takiego klimatu. Po przebyciu około 90 km od stacji Niżnaja Łobwa konwój dotarł do posiołka Chłynowka (osada robotnicza, trudniąca się wyrębem tajgi), leżącego koło Jołwy w rejonie Nowaja Lala. Wioska składała się z około 40 małych zabudowań z drewnianych bali. W środku każdego z nich znajdowała się izba mieszkalna, kuchnia i komórka. Sześcioosobowa rodzina Tadeusza została zakwaterowana wraz z bezdzietnym małżeństwem – osiem osób w jednej nieumeblowanej izbie mieszkalnej. Z obecnego wszędzie wokół drewna, głowa domu – Jan Fudała, zrobił długą pryczę do spania, a z cienkich brzózek coś w rodzaju stołu i stołków do siedzenia. Szpary pomiędzy balami, przez które do chatki wdzierał się przeraźliwy mróz, uszczelniono mchem – niestety w nim lubiły się zagnieżdżać pluskwy i karaluchy.
Obok domów mieszkalnych znajdował się jeszcze dom komendanta NKDW o nazwisku Wojnow, „katałaszka” czyli areszt dla nieposłusznych Polaków, świetlica służąca do organizacji spotkań zwoływanych przez władze NKDW, punkt felczerski, szkoła z mieszkaniem dla nauczycielki. Ludźmi wolnymi w posiołku byli tylko komendant Wojnow oraz nauczycielka. Felczer i przywiezieni Polacy byli „specpieresieleńcami” czyli przesiedleńcami specjalnego charakteru, bez praw obywatelskich. Więźniami bez wyroku.
Oddalony o kilometr posiołek Jołwa był siedzibą „kontory” (przedsiębiorstwa), które „zatrudniało” przesiedleńców. Mieszkali tam inni zesłańcy „nieposłuszni” władzy ZSRR, w większości Rosjanie i Ukraińcy. W taki to sposób wszyscy Polacy stali się przymusowymi pracownikami, trudniącymi się wyrębem tajgi. Praca była obowiązkowa, czego skwapliwie pilnował komendant. Do katorżniczej roboty drwali zmuszały także warunki życiowe, bo przecież kto nie pracuje, ten nie je. W połowie marca 1940 r. do wyrębu tajgi ruszył Tadeusz, wówczas piętnastoletni chłopak i jego ojciec Jan. Wyposażeni zostali w ciężkie topory. Młodzieńcowi ciężko było utrzymać narzędzie w rękach. Do ukończenia 16 roku życia Tadeusz był traktowany ulgowo – musiał przepracować 6 godzin dziennie na mrozie sięgającym nawet –50 stopni Celsjusza. Teoretycznie, jak temperatura spadała poniżej –40 stopni można było nie pracować, ale nikt tego dokładanie nie mierzył, a przestój w pracy nie był „wynagradzany”. Każdy pracownik „kontory” został wyposażony w książkę obrachunkową (raszczotną kniżkę), w której ewidencjonowany był przepracowany czas „raboty”. Wpisy z marca 1940 r. wykazały, że chłopak przepracował 15 dni, zarabiając 62 ruble. Z tego wynagrodzenia, po potrąceniu podatku dochodowego i składki kulturalnej, pobierane było jeszcze 10% na „nieodzowny” nadzór NKDW. To było dopiero kuriozum! Przymusowi wysiedleńcy, zesłańcy na Sybir, trzymani pod bronią i zmuszani do nadludzkiej pracy musieli ze swojego wynagrodzenia opłacać swoich oprawców, aby ci należycie ich pilnowali, a za ewentualnie nieposłuszeństwo wsadzali do aresztu. Za pozostałe środki przysługiwał im przydział artykułów żywnościowych i przemysłowych sprzedawanych w sklepie posiołka. To, co zarobił Tadeusz i jego ojciec, ledwie starczało na głodowe porcje żywieniowe dla całej sześcioosobowej rodziny.
Polacy pracujący w tajdze przedzielani byli do tzw. kwartałów, w których odbywał się wyręb lasu. Wszystkie prace były wykonywane ręcznie przy użyciu pił, dużych toporów i siekier. Młody Tadeusz pracował w kwartałach 73, 85 i 96, które znajdowały się od ośmiu do szesnastu kilometrów od osady Chłynowka. W środku kwartału znajdował się barak z łóżkami dla robotników. Z uwagi na odległość od posiołka, do pracy w nich wychodziło się w niedzielę po południu, a wracało w sobotę w nocy, po sześciodniowym tygodniu pracy. Oznaczało to, że rodzina przebywała w komplecie tylko przez kilka godzin w niedzielę.
Ścinane drzewa miały średnicę około 90 cm. Następnie układane były na wysokie stosy nad brzegiem rzeki, by w okresie wiosennym, po roztopach spławić je rzeką Jołwą do tartaku w Łobwie. Arktyczny mróz, wyczerpująca praca w głębokim śniegu, niedożywienie, nieodpowiednia odzież Polaków, szybko zaczęły zbierać tragiczne żniwo. Za posiołkiem na wykarczowanej polanie powstało miejsce grzebalne. Stale przybywało tam mogił i mogiłek. W najtrudniejszej sytuacji były kobiety z małymi dziećmi, których mężowie zostali powołani do walki z hitlerowcami na początku wojny. Na te rodziny nikt nie pracował, co skutkowało że nie otrzymywały racji żywnościowych. Zesłańcy umierali z głodu. Najpierw najmniejsze dzieci, osoby starsze i samotne kobiety, później mężczyźni, głównie z wycieczenia spowodowanego nadludzką pracą. Mogiły były bezimienne, bez krzyży, a pochówek całkowicie świecki. W końcu były to czasy, kiedy w Związku Radzieckim likwidowano kościoły, mordowano duchownych, a za sam udział we mszy świętej groziła kara śmierci. Będąc bez pieniędzy, Polacy sprzedawali co mogli ze swego skromnego dobytku. Na długo to jednak nie wystarczało. Tadeusz z niedożywienia i braku witamin zachorował na „kurzą ślepotę”. Jego matka, wyprzedając co cenniejsze rzeczy z przywiezionego dobytku, pozyskała dla młodzieńca porcje wątróbki drobiowej, bogatej w witaminę A, dzięki której objawy ustały.
Rodzina Fudałów przetrwała pierwszą zimę na Syberii w komplecie. W drugiej połowie kwietnia zaczynały się roztopy. W maju bujnie wyrastała roślinność. Okres wegetacji w tajdze był bardzo krótki. Już w drugiej połowie września wracały mrozy i spadał śnieg, by leżeć do kwietnia. Gwałtowne lato było upalne, słońce zachodziło tylko na około 2 – 3 godz. w ciągu doby, nocami w maju i czerwcu zdarzały się jeszcze przymrozki. Jak tylko stopniał śnieg, pojawiał się nowy wróg – komary i meszki. Wszędzie krążyły miliony insektów. Do tajgi nie można było wejść bez założonej na głowę siatki ochronnej. Odstraszał je dym, dlatego też każdy drwal oprócz siatki na głowie, do pasa przymocowany miał tzw. dymokór. Była to blaszana puszka wypełniona brzozową hubą i wilgotną korą, które tląc się podczas pracy wydzielały obłok dymu. Celem odstraszania meszek nie było uniknięcie bolesnych ukąszeń. Roznosiły one malarię. Ciężko w to uwierzyć. Malaria? Choroba tropikalna, w sercu arktycznej Syberii? Tadeusz praktycznie każdego dnia lata widział jak kolejne osoby na nią zapadały. Chory przez około miesiąc leżał z bardzo wysoką gorączką. Jedynej pomocy mógł udzielić felczer przyjmujący w „bolnicy”. Lekarstw praktycznie nie posiadał. Najczęściej przepisywał “kastorowoje masło” (olejek rycynowy). Najwidoczniej Sowieci musieli mieć go w nadmiarze. Leczenie malarii czy innej poważnej choroby substancją o właściwościach silnie przeczyszczających to kolejne kuriozum. Taka kuracja prowadziła do odwodnienia i jeszcze większego wycieńczenia organizmu. Silniejsi Polacy wygrywali z chorobą i wracali do katorżniczej pracy, dla pozostałych usypywane były kolejne mogiły na miejscu grzebalnym. Polacy padali jak muchy. Z najbliższej rodziny młodego Tadeusza, zamieszkującej kresy wschodnie, deportowanych zostało 20 osób. Osiem osób nie przetrwało trudów tułaczki i zostało pochowanych w bezimiennych grobach niegościnnej ziemi.
W dniu 22 czerwca 1941 wybuchła wojna pomiędzy wcześniejszymi sojusznikami, którzy rozgrabili ziemie polskie. Około miesiąc po dodarciu wieści o wojnie do posiołka, w sierpniową niedzielę 1941 r., gdy rodziny zesłańców przebywały w komplecie w domach, komendant NKWD wezwał Polaków i wręczył im jakieś dokumenty pisane cyrylicą. Dokument otrzymali wszyscy, którzy mieli ukończone 16 lat. Było to zaświadczenie, że dana osoba została objęta amnestią jako polski obywatel i ma prawo przebywania na terytorium ZSRR. W ten oto sposób więźniowie bez wyroku stali się ponownie wolnymi obywatelami Polski, zamieszkującymi osadę trudniąca się wyrębem tajgi, oddaloną o 3,5 tys. km od wschodnich kresów Polski. Decyzja ta zapoczątkowała wędrówki Polaków. Nikt nie chciał zostać w przeraźliwie mroźnej tajdze na kolejną zimę. Tadeusz wraz ze swoim ojcem wyruszyli o świcie 15 września 1941r. na południe w poszukiwaniu lepszego miejsca do pracy i życia. W posiołku pozostała mama i rodzeństwo chłopaka. Rodzina podzieliła się żywnością – resztkami ususzonego chleba, kaszy, uzbieranymi grzybami i jagodami. Mężczyźni znaleźli zatrudnienie w kołchozie Mołotowa, na ternie wsi Zapłatina, około 300 km na południe od Chłynowki, mijając po drodze miejscowości Niżnaja Łobwa oraz Wierchoturie. Rąk do pracy na roli w czasie wojny brakowało i kołchoz przyjął ich z otwartymi ramionami. Wypożyczył także konia i wóz w celu przewiezienia rodziny. Po około dwóch tygodniach głowa rodziny i najstarszy syn zjawili się ponownie w Chłynowce, w celu przetransportowania swoich najbliższych. Dotarli w ostatniej chwili, bo matka i młodsze dzieci nie mieli już niczego do jedzenia.
Praca w kołchozie była lżejsza, a Polscy rolnicy z kresów doskonale znali się na uprawie i hodowli zwierząt. Uprawiano pszenice, żyto, owies, ziemniaki i kapustę oraz hodowano krowy dojne, cielaki oraz świnie. Niestety czasy stawiały się coraz cięższe. Wprowadzono kartki żywnościowe, a większość produkowanej żywności była konfiskowana dla wojska w myśl maksymy „wszystko dla frontu”. Panował straszny głód. Doszło do tego, że Polacy, żeby czymkolwiek napełnić swoje żołądki jedli odpady z produkcji rolnej, m.in. makuch z rzepaku – miazga pozostała po wyprodukowaniu oleju rzepakowego. Wcześniej przeznaczony był dla trzody chlewnej – świnie już dawno zdechły lub zostały zabrane na front, więc „nadawał się” dla ludzi. Placki wypiekane w domowych piecach, które miały przypominać chleb były robione z suszonych i startych na mąkę kwiatów koniczyny. Polacy jedli także korzenie łopianu oraz włókna pozyskiwane z młodych sosen. Niestety nie wystarczało to aby przetrwać w niegościnnym klimacie zauralskiej Azji. Z głodu i wycieczenia zmarli dziadek i ojciec młodego Tadeusza. Tata Jan Fudała w lecie 1944 r. najprawdopodobniej dostał skrętu kiszek i pomimo przewiezienia go do szpitala w Wierchoturiach oraz operacji odszedł na wieczny spoczynek, zostawiając kolejną, jedną z wielu tysięcy bezimiennych mogił Polaków, usypaną w wiecznie zmrożonej ziemi Syberii. Zostawił żonę Agatę samą z trójką dzieci.
Do kołchozu dochodziły wieści o formowaniu się Wojska Polskiego przy Armii Czerwonej wraz z powołaniami dla Polaków w wieku 18 – 55 lat. Zgodnie z rozkazami Stalina, każdy w tym przedziale wiekowym, miał być wcielony do wojska i musiał walczyć z nazistami w imię krzewienia idei komunizmu. W grudniu 1942 r. Tadeusz ukończył 18 lat. Jego powołanie do I-szej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki przyszło na wiosnę 1943 r. Opłakiwany przez najbliższych został wcielony do Armii Czerwonej, z którą przeszedł praktycznie cały szlak bojowy, od Lenino do Berlina. Ranny podczas oblężenia Berlina trafił do szpitala, w którym doczekał kapitulacji nazistowskich Niemiec w maju 1945 r.
W wyniku starań Związku Patriotów Polskich jesienią 1944 r. polskie rodziny, wysiedlone za Ural, zostały przewiezione bydlęcymi wagonami bliżej dawnych granic Polski, na tereny stepowej Ukrainy. Wracały głównie kobiety i dzieci. Mężczyźni, jeżeli przetrwali katorżniczą pracę w Syberii, to zostali wcieleni do Wojska Polskiego przy Armii Czerwonej i wysłani na front. Matka Agata z trójką dzieci trafiła do sowchozu „Radjańskaja Ziemla” w obwodzie Chersońskim. Tułaczka trwała więc dalej, połączona z kolejnymi ofiarami życia i zdrowia. Jej kres nastąpił wiosną 1946 r., gdy niepełna rodzina Fudałów wróciła do Polski z sześcioletniego zesłania. Znów przesiedlona, tym razem w ramach akcji repatriacyjnej, zorganizowanej przez nowe polskie władze komunistyczne. Rodzinę Fudałów osiedlono na tzw. „ziemiach odzyskanych”, w miejscowości Nowy Kościół w powiecie Złotoryja, gdzie przydzielono im gospodarstwo rolne.
Tadeusz Fudała to mój pradziadek. Dzisiaj ma 95 lat i jest ostatnią żyjącą osobą z deportowanej rodziny Fudałów. Od około 2 lat nie wstaje już z łóżka, a z każdym dniem staje się coraz słabszy. Mam nadzieję, że to krótkie opowiadanie, które zostało przygotowane na podstawie moich rozmów z dziadkiem, jego wspomnień oraz spisanych wspomnień jego brata, Eugeniusza, przyczyni się do utrwalenia pamięci o naszych rodakach z kresów, których tak wielu zmarło w obcej ziemi Syberii, tysiące kilometrów od swoich rodzinnych domów. W szczególności pracę tę dedykuję najbliższym mojego pradziadka Tadeusza, którzy nieprzetrwali morderczych trudów zesłania na Sybir.
Barbara Koch, kl. IIIF, SP nr 365 im. Wojciecha Zawadzkiego w Warszawie.
Warszawa, 10 marca 2019 r.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj