
Ściek w pigułce, czyli wiedza o tranie

Nastała moda na zażywanie kwasów Omega-3, czyli „tranu”. Najlepiej norweskiego, bo najlepszy, najczystszy. Mało kto, a właściwie nikt nie wie, że ten wspaniały norweski tran, pełen zdrowia to jedno wielkie oszustwo z domieszką najprawdziwszego złocistego syfu… Niedawno odbyło się spotkanie, jedno z wielu, które miało ponownie wprowadzić na rynek polski znakomity preparat stworzony na bazie polskiego patentu, dzięki któremu uzyskano najlepszą na świecie, najczystszą esencję kwasów Omega-3 z oleju lnianego. I choć deklasuje on wszystko, co jest w sprzedaży, w żaden sposób nie może się przebić na rynku. Stoi przed nim mur lobby tranowego a także ludzkiej niewiedzy i naiwności. Ale nie można się temu dziwić, bo tran, czy jak kto woli, Omewga-3 to gigantyczny światowy biznes wart ponad 20 mld dolarów rocznie.
To, co zwykliśmy nazywać tranem, czyli zgodnie z definicją, olej z wątroby dorsza i ryb dorszowatych, teraz w 79% jest zmieloną i chemicznie oczyszczoną sardelą, którą łowi się w Peru i Chile, z wód bardziej przypominających kanały ściekowe, niż czyste wody Norwegii. Zatem nazwa „tran norweski” jest myląca i powinna budzić wątpliwości. Największe fabryki, w których są przetwarzane sardele znajdują się właśnie w Peru. Takie wytwórnie jak Copeinca czy Austral są w rzeczywistości własnością Norwegów. Czyli w pewnym sensie jest to produkt „norweski”, chociaż nie pochodzi z Norwegii. I na pewno nie jest to tran, którym w dzieciństwie dręczyli nas rodzice.
Dawniej, kiedy morza i oceany były czyste ryby były łowione, a nie hodowane. Wtedy rzeczywiście były one nieocenionym źródłem pożywienia, niezbędnych człowiekowi kwasów Omega-3 oraz witamin rozpuszczanych w tłuszczach. Ale to już historia. Dziś 60-70% ryb, np. dorszy czy łososi, które kupujemy w sklepach pochodzi z hodowli. Reszta to odłowione przetrzebione resztki z często beznadziejnie zanieczyszczonych wód przybrzeżnych.
Wprawdzie norweskie wody ciągle są jednymi z najczystszych, ale to właśnie norweskie hodowle, z których jest zaopatrywany w ryby rynek europejski są tak złej jakości, że niektórzy naukowcy nazywają są najbardziej toksycznym pokarmem na świecie. Te hodowle to wielkie baseny ogrodzone siatką i zanurzone w morzach wśród norweskich fiordów. Ryby żyją tam w wielkim zagęszczeniu, więc zapadają na różne choroby i wzajemnie się zarażają. Żeby temu zapobiec, „zasila” się te otwarte baseny na przemysłową skalę w płynne pestycydy (difluorobenzuron) przeciwko pasożytom, takim jak wesz łososiowa.
Rzecz w tym, że te pestycydy poza zdolnością do niszczenia pasożytów mają bardzo silne działanie neurotoksyczne. Nie wypłukują się z organizmów ryb, więc je zjadamy. Na dnie morza pod hodowlami leżą warstwy szlamu złożone z karmy, odchodów i środków chemicznych grube na 15 metrów. Jest to prawdziwa toksyczna bomba. Najwięcej toksyn znajduje się jednak nie w samych pestycydach, które są podawane łososiom bezpośrednio do wody, ale w paszy, którą są tuczone. Jérôme Ruzzin z uniwersytetu w Bergen zbadał je i stwierdził, że granulaty stanowiące pokarm łososi hodowlanych zawierają dioksyny, dieldrynę, PCB, aldrynę i toksafen. Niektóre pestycydy, czy PCB nie rozkładają się, dlatego nazywane są Trwałymi Zanieczyszczeniami Organicznymi.
Do paszy dodaje się również etoksykinę, jako przeciwutleniacz. Jest to pestycyd, który pierwotnie był przeznaczony do ochrony drzew kauczukowych. Norma w żywności dla człowieka wynosi 50 mikrogramów na kilogram, tymczasem w łososiach hodowlanych jej stężenie sięgnęło już nawet 1000 mikrogramów. Według badań Victorii Bohne z Bergen etoksykina może przeniknąć barierę krew-mózg, co już samo w sobie jest bardzo niebezpieczne. Kiedy jednak etoksykina dotrze do mózgu jest podejrzewana o silnie działanie rakotwórcze. Kiedy Bohne ogłosiła wyniki tych badań, nagle straciła pracę na uczelni i status uczonego. W rezultacie utraciła też prawo publikowania wniosków ze swoich badań.
Na wielką toksyczność karmy dla ryb wpływa również jej pochodzenie. Pasza dla łososi w 20% jest produkowana z ryb bałtyckich, a jest to jedno z najbardziej toksycznych mórz świata. W Szwecji klienci są ostrzegani przed spożywaniem ryb z Bałtyku częściej niż raz w tygodniu, a kobiety w ciąży i dzieci w ogóle nie powinny ich spożywać. Już niewielka ilość toksyn z bałtyckich rybach może zachwiać pracą układu hormonalnego i powodować raka. Kobiety, które planują ciążę powinny ograniczyć spożywanie śledzia i łososia z morza bałtyckiego. Dopuszczalne roczne spożycie to dwie, trzy ryby w roku- ogłosiła w komunikacie szwedzka Agencja ds. Żywności, o czym polski konsument naturalnie nie ma pojęcia.
W rezultacie takiego karmienia i hodowli u połowy dorszy występują widoczne mutacje genetyczne, np. tak zniekształcone szczęki, że ryba nie może ich zamknąć. Poza tym cierpią na krwawe wybroczyny skórne i deformacje szkieletu. Ich mięso ma inną, łamliwą strukturę w porównaniu z rybami żyjącymi dziko. Naturalnie, nie widzimy tego gdy kupujemy filet z dorsza norweskiego. Podobnych mutacji u łososia też nie zobaczymy, kiedy kupujemy jego cienkie wędzone plastry.
Dziki łosoś ma 5-7% tłuszczu, a hodowlany 15 - 34%. A toksyny gromadzą się głównie właśnie w tłuszczu. Badania na myszach wykazały, że te którym dodawano do karmy łososia hodowlanego chorowały na otyłość i cukrzycę, bo toksyny z tłuszczu rybiego powodują odkładanie się tłuszczu i zaburzenia hormonalne. Jérôme Ruzzin zbadał także toksyczność samego mięsa ryb z norweskich hodowli. Wynika z nich, że są one pięć razy bardziej toksyczne, niż jakiekolwiek inne produkty, które możemy znaleźć w supermarketach.
Gdyby więc nawet to, co jest sprzedawane jako tran norweski pozyskiwano z norweskich dorszy hodowlanych, siłą rzeczy zawierałoby wszystkie te trucizny, które się w nich znajdują. Ale tylko 7% oleju rybiego pochodzi z dorsza. 60-70% jego światowej produkcji pochodzi z Peru i Chile, gdzie na niewyobrażalną skalę trzebi się zdziesiątkowaną już nie dorsze ale nawet sardele, z których wytwarza się blisko 80% światowej produkcji oleju rybiego. W peruwiańskim Chimbote znajduje się 50 wytwórni oleju rybiego. Jest to więc miasto, w którym produkuje się najwięcej oleju rybiego na świecie. To właśnie tam ma początek większość produkcji „Tranu Norweskiego”. Skażenie środowiska w tym mieście jest tak wielkie, że mieszkańcy cierpią na choroby oczu, układu oddechowego (astma) i liczne silne alergie skórne- pryszcze na rękach i wysypki na głowie. Dzieci z Chimbote mają duże czerwone plamy na policzkach. Są to trwałe wysypki spowodowane grzybicą.
Ścieki przemysłowe z fabryk, a więc wszelkie kwasy i soda kaustyczna są używane do odtłuszczania linii produkcyjnych, a potem spuszczane wprost do morza. Tego samego, w którym później łowi się sardele do produkcji oleju. Kutry, które łowią sardele często pływają po morzu nawet po 30 godzin, a ponieważ nie mają chłodni zdarza się, że kiedy ryby docierają do fabryk są już w stanie wstępnego rozkładu. Nie przeszkadza to jednak w tym, żeby i z nich wyprodukować olej, tyle, że musi on zostać „uzdatniony” przez konserwanty, przeciwutleniacze, a często także antybiotyki. Mimo tych działań kiedy olej dociera do Europy często jest już w stanie wstępnego rozkładu. Czeka go więc następna obróbka, już na miejscu.
Na dnie morza w okolicach Chimbote zalegają 53 mln metrów sześciennych szlamu z fabryk z odpadami chemicznymi i organicznymi. Można by nimi wypełnić co najmniej 14 tys. olimpijskich basenów. Na peruwiańskim wybrzeżu zdziesiątkowanie ławic sardeli doprowadziło do wyniszczenia całego łańcucha pokarmowego. Na niektórych obszarach wyginęło tam już 90% ptaków. Ryby z tych skrajnie zanieczyszczonych i toksycznych wód, a raczej ich resztki, które są zwyczajnym odpadem, są wrzucane do przemysłowego blendera i miksuje. |Potem jego zawartość jest oczyszczana z resztek ości, części mięsistych i poddawana całej serii procesów technologicznych z użyciem najróżniejszych chemikaliów. Ten proces jest na tyle agresywny, że giną w nim nawet witaminy. Witamina D3, którą chwalą się producenci olejów rybich najczęściej jest dodawana sztucznie w ostatnim etapie produkcji, ale tylko po to, żeby olej zakonserwować.
Kurczące się populacje ryb na świecie zmuszają producentów do poszukiwania oleju już nawet w ich ościach i kręgosłupach, z których wyciska się wszystko co się da. Mieszanie tego w produkcie końcowym z olejami roślinnymi żeby zwiększyć objętość jest tajemnicą poliszynela. W rezultacie zawartość kwasów Omega-3 w produkcie końcowym jest znacznie mniejsza niż deklarowana na opakowaniach. Dotyczy to aż 70% produktów na rynku, zgodnie z wynikiem badania przeprowadzonego przez Purdue University w USA w 2015r. Producenci na opakowaniach „tranu” nie podają składu tego produktu, a tylko zawartość kwasów Omega-3 i witamin. Jest to niezwykłe, jeśli weźmie się pod uwagę restrykcyjne prawo, które rządzi rynkiem suplementów diety, leków i produktów spożywczych specjalnego przeznaczenia. Jest to jeden z dowodów na potęgę tej branży. Innym dowodem jej siły jest powszechny brak wiedzy o tym, jak ona działa.
Nasza wiedza o kwasach Omega pochodzi z przeróżnych artykułów, programów telewizyjnych i reklam, które są sponsorowane przez producentów suplementów nazywanych tranem, albo przez organizacje, które zrzeszają rybaków. Na stronach internetowych poświęconych zdrowiu znajdujemy artykuły żywcem skopiowane ze strony Mollersa i innych producentów. Przez lata udało się w świadomości konsumentów tak głęboko zaszczepić aksjomat o wspaniałości tranu, że kiedy jest mowa o kwasach Omega-3 słowo „tran” samo nasuwa się na myśl. A kiedy mówimy rybach to „zdrowie” jest pierwszym skojarzeniem. Raptem kilka procent Polaków zdaje sobie sprawę ze szkodliwości ryb hodowlanych i morskich oraz oleju rybiego i szuka zastępstwa w produktach pochodzenia roślinnego, ale i tu wkrada się celowa dezinformacja.
I tu dochodzimy do polskiego wynalazku, do produktu, który ze względu na swój unikalny skład i właściwości mógłby stać się wizytówką Polski na świecie i powszechnie znanym towarem eksportowym – jak szwajcarska czekolada, czy francuskie sery. Ale zamiast tego szybko po tym, jak się pojawił w nielicznych aptekach, został zmarginalizowany i zepchnięty w niebyt przez nieznane siły, które rządzą polskimi sieciami aptecznej sprzedaży. Polscy naukowcy wyestryfikowali olej lniany, w ten sposób, że pozbyli się z niego wszystkiego co tuczące i trujące. Len bowiem zawiera naturalnie występujące cyjanogeny, które na dłuższą metę mogą zniszczyć nerki i wątrobę. Dlatego właśnie w kilku europejskich krajach sprzedaż oleju lnianego jest zakazana lub mocno ograniczona, jednak nie w Polsce.
Dzięki polskiej opatentowanej technologii udało się uzyskać monoestry kwasów Omega, czyli esencję kwasów o niespotykanych dotąd właściwościach zdrowotnych, która bije na łeb wszystko co jest znane na świecie. Znakomita, czysta, najbardziej skondensowana, najlepiej przyswajalna i najdłużej działająca w organizmie, nietucząca, wegańska Omega, którą mogą przyjmować nawet kobiety w ciąży i niemowlęta. Produkuje się ją z najlepszego polskiego lnu. I co bardzo ważne, jest zupełnie niezależna od czystości mórz czy populacji ryb. Produkt w żaden sposób nie niszczy środowiska i ma same zalety.
I choć polscy profesorowie mieli w rękach prawdziwe żywe złoto, kolejne firmy dystrybucyjne i sieci aptek po pierwszym spontanicznym zachwycie, po kilku dniach nie chciały go przyjmować pod pretekstem podpisanych umów na wyłączność z „innymi producentami”. A produkt znakomicie się sprzedawał nawet bez specjalnej promocji, Jednak kolejne apteki sieciowe nie chciały go sprzedawać. I chociaż doceniano go na różnych konkursach, targach, sympozjach lekarskich i kongresach medycznych, ani państwo polskie, ani żadna państwowa instytucja (poza współtworzącymi produkt uniwersytetami) nie zrobiły nic, żeby Polacy mogli być zdrowsi, a Polska stała się sławna na świecie dzięki rodzimej myśli naukowej.
Ostatecznie produkt zniknął z aptek i trzeba było kilku kolejnych lat ciężkiej i kosztownej walki z wszelkimi przeciwnościami, żeby pod nową nazwą (essentiALA) jeszcze raz zawalczył o miejsce na rynku i w świadomości konsumentów. Jego twórcy musieli walczyć nie tylko z blokadami rynku, ale też z wrogością ojczystej administracji. Uzyskanie od państwa potrzebnych dokumentów trwa całe miesiące i graniczy z cudem, a wydawane opinie, które mają się przełożyć na cenę i konkurencyjność, niszczą ten produkt z całą zaciętością i absurdalnością znaną z filmów Barei. Przykładem może być kwalifikowana stawka VAT. Choć na oleje rybie zachodnich producentów obowiązuje 5% stawka VAT, ten ewidentnie lepszy lokalny ich zamiennik według polskich urzędów miałby być sklasyfikowany jako napoje bezalkoholowe ze stawką VAT 23%. A przecież, żeby coś można było nazwać napojem, powinno zawierać choć kroplę wody. EssentiALA wody wcale nie zawiera, co nie przeszkodziło Wojewódzkiemu Urzędowi Statystycznemu w Łodzi tak właśnie go zaklasyfikować. Walka o sklasyfikowanie produktu zgodnie z prawdą i prawem trwa, ale jej finał wcale nie jest przesądzony. Zaproponowana przez urząd statystyczny klasyfikacja wpływa naturalnie na cenę produktu i obniża jego atrakcyjność w oczach konsumentów, lub zmusza producenta do rezygnacji ze swojej marży. Podobnych przykładów dyskryminacji produktu można znaleźć dziesiątki.
W tym samym czasie w telewizji widzimy kolejne reklamy „tranu norweskiego”, a kolejni eksperci rozpisują się o nim w przeróżnych poradnikach. Kolejne pokolenia wierzą w mit zdrowego i „naturalnego oleju z wątroby dorsza lub rekina”, a kolejne młode mamy, w najlepszej wierze, podają swoim dzieciom pochodną peruwiańskiego ścieku. Należałoby zapytać, czy każdy tran jest takim paskudztwem. Zapewne nie! Te z najwyższej półki mają nie tylko pewniejsze pochodzenie, ale też zadbano przy ich produkcji o właściwe oczyszczenie z całej niebezpiecznej chemii i metali ciężkich. Pewności jednak nie ma, bo producenci nie mają obowiązku podawania dokładnego ich składu. Jednak większość olejowych produktów pochodzenia rybiego, przebyło brudną drogę opisaną wyżej.
Polska mogłaby stać się Omegową potęgą w skali świata jeśli tylko uda się przełamać bezwzględny i potężny opór zachodnich koncernów. Pierwszym krokiem na tej drodze musi być zwiększenie społecznej świadomości, a ostatnim będzie bojkot wszystkiego, co kłamliwe i szkodliwe na rzecz tego, co zwyczajnie najlepsze i najbardziej korzystne – dla naszego zdrowia i dla naszej gospodarki.
To, co zwykliśmy nazywać tranem, czyli zgodnie z definicją, olej z wątroby dorsza i ryb dorszowatych, teraz w 79% jest zmieloną i chemicznie oczyszczoną sardelą, którą łowi się w Peru i Chile, z wód bardziej przypominających kanały ściekowe, niż czyste wody Norwegii. Zatem nazwa „tran norweski” jest myląca i powinna budzić wątpliwości. Największe fabryki, w których są przetwarzane sardele znajdują się właśnie w Peru. Takie wytwórnie jak Copeinca czy Austral są w rzeczywistości własnością Norwegów. Czyli w pewnym sensie jest to produkt „norweski”, chociaż nie pochodzi z Norwegii. I na pewno nie jest to tran, którym w dzieciństwie dręczyli nas rodzice.
Dawniej, kiedy morza i oceany były czyste ryby były łowione, a nie hodowane. Wtedy rzeczywiście były one nieocenionym źródłem pożywienia, niezbędnych człowiekowi kwasów Omega-3 oraz witamin rozpuszczanych w tłuszczach. Ale to już historia. Dziś 60-70% ryb, np. dorszy czy łososi, które kupujemy w sklepach pochodzi z hodowli. Reszta to odłowione przetrzebione resztki z często beznadziejnie zanieczyszczonych wód przybrzeżnych.
Wprawdzie norweskie wody ciągle są jednymi z najczystszych, ale to właśnie norweskie hodowle, z których jest zaopatrywany w ryby rynek europejski są tak złej jakości, że niektórzy naukowcy nazywają są najbardziej toksycznym pokarmem na świecie. Te hodowle to wielkie baseny ogrodzone siatką i zanurzone w morzach wśród norweskich fiordów. Ryby żyją tam w wielkim zagęszczeniu, więc zapadają na różne choroby i wzajemnie się zarażają. Żeby temu zapobiec, „zasila” się te otwarte baseny na przemysłową skalę w płynne pestycydy (difluorobenzuron) przeciwko pasożytom, takim jak wesz łososiowa.
Rzecz w tym, że te pestycydy poza zdolnością do niszczenia pasożytów mają bardzo silne działanie neurotoksyczne. Nie wypłukują się z organizmów ryb, więc je zjadamy. Na dnie morza pod hodowlami leżą warstwy szlamu złożone z karmy, odchodów i środków chemicznych grube na 15 metrów. Jest to prawdziwa toksyczna bomba. Najwięcej toksyn znajduje się jednak nie w samych pestycydach, które są podawane łososiom bezpośrednio do wody, ale w paszy, którą są tuczone. Jérôme Ruzzin z uniwersytetu w Bergen zbadał je i stwierdził, że granulaty stanowiące pokarm łososi hodowlanych zawierają dioksyny, dieldrynę, PCB, aldrynę i toksafen. Niektóre pestycydy, czy PCB nie rozkładają się, dlatego nazywane są Trwałymi Zanieczyszczeniami Organicznymi.
Do paszy dodaje się również etoksykinę, jako przeciwutleniacz. Jest to pestycyd, który pierwotnie był przeznaczony do ochrony drzew kauczukowych. Norma w żywności dla człowieka wynosi 50 mikrogramów na kilogram, tymczasem w łososiach hodowlanych jej stężenie sięgnęło już nawet 1000 mikrogramów. Według badań Victorii Bohne z Bergen etoksykina może przeniknąć barierę krew-mózg, co już samo w sobie jest bardzo niebezpieczne. Kiedy jednak etoksykina dotrze do mózgu jest podejrzewana o silnie działanie rakotwórcze. Kiedy Bohne ogłosiła wyniki tych badań, nagle straciła pracę na uczelni i status uczonego. W rezultacie utraciła też prawo publikowania wniosków ze swoich badań.
Na wielką toksyczność karmy dla ryb wpływa również jej pochodzenie. Pasza dla łososi w 20% jest produkowana z ryb bałtyckich, a jest to jedno z najbardziej toksycznych mórz świata. W Szwecji klienci są ostrzegani przed spożywaniem ryb z Bałtyku częściej niż raz w tygodniu, a kobiety w ciąży i dzieci w ogóle nie powinny ich spożywać. Już niewielka ilość toksyn z bałtyckich rybach może zachwiać pracą układu hormonalnego i powodować raka. Kobiety, które planują ciążę powinny ograniczyć spożywanie śledzia i łososia z morza bałtyckiego. Dopuszczalne roczne spożycie to dwie, trzy ryby w roku- ogłosiła w komunikacie szwedzka Agencja ds. Żywności, o czym polski konsument naturalnie nie ma pojęcia.
W rezultacie takiego karmienia i hodowli u połowy dorszy występują widoczne mutacje genetyczne, np. tak zniekształcone szczęki, że ryba nie może ich zamknąć. Poza tym cierpią na krwawe wybroczyny skórne i deformacje szkieletu. Ich mięso ma inną, łamliwą strukturę w porównaniu z rybami żyjącymi dziko. Naturalnie, nie widzimy tego gdy kupujemy filet z dorsza norweskiego. Podobnych mutacji u łososia też nie zobaczymy, kiedy kupujemy jego cienkie wędzone plastry.
Dziki łosoś ma 5-7% tłuszczu, a hodowlany 15 - 34%. A toksyny gromadzą się głównie właśnie w tłuszczu. Badania na myszach wykazały, że te którym dodawano do karmy łososia hodowlanego chorowały na otyłość i cukrzycę, bo toksyny z tłuszczu rybiego powodują odkładanie się tłuszczu i zaburzenia hormonalne. Jérôme Ruzzin zbadał także toksyczność samego mięsa ryb z norweskich hodowli. Wynika z nich, że są one pięć razy bardziej toksyczne, niż jakiekolwiek inne produkty, które możemy znaleźć w supermarketach.
Gdyby więc nawet to, co jest sprzedawane jako tran norweski pozyskiwano z norweskich dorszy hodowlanych, siłą rzeczy zawierałoby wszystkie te trucizny, które się w nich znajdują. Ale tylko 7% oleju rybiego pochodzi z dorsza. 60-70% jego światowej produkcji pochodzi z Peru i Chile, gdzie na niewyobrażalną skalę trzebi się zdziesiątkowaną już nie dorsze ale nawet sardele, z których wytwarza się blisko 80% światowej produkcji oleju rybiego. W peruwiańskim Chimbote znajduje się 50 wytwórni oleju rybiego. Jest to więc miasto, w którym produkuje się najwięcej oleju rybiego na świecie. To właśnie tam ma początek większość produkcji „Tranu Norweskiego”. Skażenie środowiska w tym mieście jest tak wielkie, że mieszkańcy cierpią na choroby oczu, układu oddechowego (astma) i liczne silne alergie skórne- pryszcze na rękach i wysypki na głowie. Dzieci z Chimbote mają duże czerwone plamy na policzkach. Są to trwałe wysypki spowodowane grzybicą.
Ścieki przemysłowe z fabryk, a więc wszelkie kwasy i soda kaustyczna są używane do odtłuszczania linii produkcyjnych, a potem spuszczane wprost do morza. Tego samego, w którym później łowi się sardele do produkcji oleju. Kutry, które łowią sardele często pływają po morzu nawet po 30 godzin, a ponieważ nie mają chłodni zdarza się, że kiedy ryby docierają do fabryk są już w stanie wstępnego rozkładu. Nie przeszkadza to jednak w tym, żeby i z nich wyprodukować olej, tyle, że musi on zostać „uzdatniony” przez konserwanty, przeciwutleniacze, a często także antybiotyki. Mimo tych działań kiedy olej dociera do Europy często jest już w stanie wstępnego rozkładu. Czeka go więc następna obróbka, już na miejscu.
Na dnie morza w okolicach Chimbote zalegają 53 mln metrów sześciennych szlamu z fabryk z odpadami chemicznymi i organicznymi. Można by nimi wypełnić co najmniej 14 tys. olimpijskich basenów. Na peruwiańskim wybrzeżu zdziesiątkowanie ławic sardeli doprowadziło do wyniszczenia całego łańcucha pokarmowego. Na niektórych obszarach wyginęło tam już 90% ptaków. Ryby z tych skrajnie zanieczyszczonych i toksycznych wód, a raczej ich resztki, które są zwyczajnym odpadem, są wrzucane do przemysłowego blendera i miksuje. |Potem jego zawartość jest oczyszczana z resztek ości, części mięsistych i poddawana całej serii procesów technologicznych z użyciem najróżniejszych chemikaliów. Ten proces jest na tyle agresywny, że giną w nim nawet witaminy. Witamina D3, którą chwalą się producenci olejów rybich najczęściej jest dodawana sztucznie w ostatnim etapie produkcji, ale tylko po to, żeby olej zakonserwować.
Kurczące się populacje ryb na świecie zmuszają producentów do poszukiwania oleju już nawet w ich ościach i kręgosłupach, z których wyciska się wszystko co się da. Mieszanie tego w produkcie końcowym z olejami roślinnymi żeby zwiększyć objętość jest tajemnicą poliszynela. W rezultacie zawartość kwasów Omega-3 w produkcie końcowym jest znacznie mniejsza niż deklarowana na opakowaniach. Dotyczy to aż 70% produktów na rynku, zgodnie z wynikiem badania przeprowadzonego przez Purdue University w USA w 2015r. Producenci na opakowaniach „tranu” nie podają składu tego produktu, a tylko zawartość kwasów Omega-3 i witamin. Jest to niezwykłe, jeśli weźmie się pod uwagę restrykcyjne prawo, które rządzi rynkiem suplementów diety, leków i produktów spożywczych specjalnego przeznaczenia. Jest to jeden z dowodów na potęgę tej branży. Innym dowodem jej siły jest powszechny brak wiedzy o tym, jak ona działa.
Nasza wiedza o kwasach Omega pochodzi z przeróżnych artykułów, programów telewizyjnych i reklam, które są sponsorowane przez producentów suplementów nazywanych tranem, albo przez organizacje, które zrzeszają rybaków. Na stronach internetowych poświęconych zdrowiu znajdujemy artykuły żywcem skopiowane ze strony Mollersa i innych producentów. Przez lata udało się w świadomości konsumentów tak głęboko zaszczepić aksjomat o wspaniałości tranu, że kiedy jest mowa o kwasach Omega-3 słowo „tran” samo nasuwa się na myśl. A kiedy mówimy rybach to „zdrowie” jest pierwszym skojarzeniem. Raptem kilka procent Polaków zdaje sobie sprawę ze szkodliwości ryb hodowlanych i morskich oraz oleju rybiego i szuka zastępstwa w produktach pochodzenia roślinnego, ale i tu wkrada się celowa dezinformacja.
I tu dochodzimy do polskiego wynalazku, do produktu, który ze względu na swój unikalny skład i właściwości mógłby stać się wizytówką Polski na świecie i powszechnie znanym towarem eksportowym – jak szwajcarska czekolada, czy francuskie sery. Ale zamiast tego szybko po tym, jak się pojawił w nielicznych aptekach, został zmarginalizowany i zepchnięty w niebyt przez nieznane siły, które rządzą polskimi sieciami aptecznej sprzedaży. Polscy naukowcy wyestryfikowali olej lniany, w ten sposób, że pozbyli się z niego wszystkiego co tuczące i trujące. Len bowiem zawiera naturalnie występujące cyjanogeny, które na dłuższą metę mogą zniszczyć nerki i wątrobę. Dlatego właśnie w kilku europejskich krajach sprzedaż oleju lnianego jest zakazana lub mocno ograniczona, jednak nie w Polsce.
Dzięki polskiej opatentowanej technologii udało się uzyskać monoestry kwasów Omega, czyli esencję kwasów o niespotykanych dotąd właściwościach zdrowotnych, która bije na łeb wszystko co jest znane na świecie. Znakomita, czysta, najbardziej skondensowana, najlepiej przyswajalna i najdłużej działająca w organizmie, nietucząca, wegańska Omega, którą mogą przyjmować nawet kobiety w ciąży i niemowlęta. Produkuje się ją z najlepszego polskiego lnu. I co bardzo ważne, jest zupełnie niezależna od czystości mórz czy populacji ryb. Produkt w żaden sposób nie niszczy środowiska i ma same zalety.
I choć polscy profesorowie mieli w rękach prawdziwe żywe złoto, kolejne firmy dystrybucyjne i sieci aptek po pierwszym spontanicznym zachwycie, po kilku dniach nie chciały go przyjmować pod pretekstem podpisanych umów na wyłączność z „innymi producentami”. A produkt znakomicie się sprzedawał nawet bez specjalnej promocji, Jednak kolejne apteki sieciowe nie chciały go sprzedawać. I chociaż doceniano go na różnych konkursach, targach, sympozjach lekarskich i kongresach medycznych, ani państwo polskie, ani żadna państwowa instytucja (poza współtworzącymi produkt uniwersytetami) nie zrobiły nic, żeby Polacy mogli być zdrowsi, a Polska stała się sławna na świecie dzięki rodzimej myśli naukowej.
Ostatecznie produkt zniknął z aptek i trzeba było kilku kolejnych lat ciężkiej i kosztownej walki z wszelkimi przeciwnościami, żeby pod nową nazwą (essentiALA) jeszcze raz zawalczył o miejsce na rynku i w świadomości konsumentów. Jego twórcy musieli walczyć nie tylko z blokadami rynku, ale też z wrogością ojczystej administracji. Uzyskanie od państwa potrzebnych dokumentów trwa całe miesiące i graniczy z cudem, a wydawane opinie, które mają się przełożyć na cenę i konkurencyjność, niszczą ten produkt z całą zaciętością i absurdalnością znaną z filmów Barei. Przykładem może być kwalifikowana stawka VAT. Choć na oleje rybie zachodnich producentów obowiązuje 5% stawka VAT, ten ewidentnie lepszy lokalny ich zamiennik według polskich urzędów miałby być sklasyfikowany jako napoje bezalkoholowe ze stawką VAT 23%. A przecież, żeby coś można było nazwać napojem, powinno zawierać choć kroplę wody. EssentiALA wody wcale nie zawiera, co nie przeszkodziło Wojewódzkiemu Urzędowi Statystycznemu w Łodzi tak właśnie go zaklasyfikować. Walka o sklasyfikowanie produktu zgodnie z prawdą i prawem trwa, ale jej finał wcale nie jest przesądzony. Zaproponowana przez urząd statystyczny klasyfikacja wpływa naturalnie na cenę produktu i obniża jego atrakcyjność w oczach konsumentów, lub zmusza producenta do rezygnacji ze swojej marży. Podobnych przykładów dyskryminacji produktu można znaleźć dziesiątki.
W tym samym czasie w telewizji widzimy kolejne reklamy „tranu norweskiego”, a kolejni eksperci rozpisują się o nim w przeróżnych poradnikach. Kolejne pokolenia wierzą w mit zdrowego i „naturalnego oleju z wątroby dorsza lub rekina”, a kolejne młode mamy, w najlepszej wierze, podają swoim dzieciom pochodną peruwiańskiego ścieku. Należałoby zapytać, czy każdy tran jest takim paskudztwem. Zapewne nie! Te z najwyższej półki mają nie tylko pewniejsze pochodzenie, ale też zadbano przy ich produkcji o właściwe oczyszczenie z całej niebezpiecznej chemii i metali ciężkich. Pewności jednak nie ma, bo producenci nie mają obowiązku podawania dokładnego ich składu. Jednak większość olejowych produktów pochodzenia rybiego, przebyło brudną drogę opisaną wyżej.
Polska mogłaby stać się Omegową potęgą w skali świata jeśli tylko uda się przełamać bezwzględny i potężny opór zachodnich koncernów. Pierwszym krokiem na tej drodze musi być zwiększenie społecznej świadomości, a ostatnim będzie bojkot wszystkiego, co kłamliwe i szkodliwe na rzecz tego, co zwyczajnie najlepsze i najbardziej korzystne – dla naszego zdrowia i dla naszej gospodarki.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj